Ostatni lot bombowca
Treść
W Orawce obok kościoła jest mogiła - tu spoczywają lotnicy Tadeusz Prędecki i Rudolf Widuch, którzy zginęli 3 września 1939 r. ok. godz. 9.30 rano. Za parę dni minie kolejna rocznica tego lotu. Czy ktoś złoży na ich mogile wiązankę kwiatów, zatrzyma się na chwilę modlitwy? Był 3 września 1939 roku. Słoneczny ranek nad Orawą, dzień powoli budził się do życia. Drogą z Jabłonki w kierunku Przełęczy Spytkowickiej ruszyła kolumna pancerna frontowej doborowej jednostki niemieckiej. Wozy pancerne i czołgi powoli zapełniały odcinek od Jabłonki do Podwilka. W tym samym czasie w Klimontowie, 20 km na północny wschód od Krakowa - na lotnisku polowym 24. Eskadry Rozpoznawczej 10. Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej płk. Stanisława Maczka - mechanicy krzątali się przy samolotach bombowo-rozpoznawczych PZL-23B "Karaś", przygotowując je do lotu. Eskadra pod dowództwem kpt. obs. Juliana Wojdy liczyła 10 samolotów "Karaś" i jeden RWD-8. Lotnisko polowe w Klimontowie było za krótkie dla "Karasi" - piloci z duszą na ramieniu podrywali maszyny do lotu, tnąc śmigłem i podwoziem szczyty drzew. W tym dniu załogi zabrały maksymalny ładunek 700 kg bomb (6 po 100 kg i 2 po 50 kg). Na czele klucza leciał "Karaś" z numerem bocznym 4; załogę jego stanowili: por. obs. Tadeusz Prędecki, plut. pilot Aleksander Rudkowski i kpr. strzel. samol. Rudolf Widuch. Nad Wieliczką klucz uformował się i przyjął kurs na Podwilk - Jabłonkę, wywiad wojskowy informował o niemieckiej kolumnie pancernej. Nad Podwilkiem z wysokości 1300 m zauważyli czarne pojazdy, które próbowały wcisnąć się w osłonę drzew. Niemcy nie zdradzali swojej obecności ostrzałem, łudząc się, że nie zostaną zauważeni. Po krótkiej konsultacji z por. Prędeckim Rudkowski wydał rozkaz bocznym pilotom w kluczu usytuowanie się w "ciągu", czyli jedna maszyna za drugą. "Karasie" przystosowane były do klasycznego bombardowania z lotu poziomego, przez co stawały się stosunkowo łatwym łupem nieprzyjacielskiej obrony przeciwlotniczej. Aleksander Rudkowski po latach wspominał moment pierwszego ataku: "Wszedłem wówczas daleko poza ostatni pojazd kolumny niemieckiej, pod samym pułapem tworzących się cumulusów. Wykonałem skręt o 180 stopni i wchodząc dokładnie nad poprzednio obserwowaną szosę z kolumną pancerną, na zwiększonych obrotach, nalatywałem do pierwszego ataku bombowego". W tym momencie Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie. Obserwator leżąc w gondoli przy celowniku sygnalizacją świetlną naprowadzał pilota precyzyjnie na cel. Maszyny szły do ataku bombowego jak po sznurku. Niemcy strzelali z każdego kalibru, od działek po karabiny maszynowe. "Tymczasem ja na kursie bojowym nie mam czasu na moment zerknąć na ziemię. Muszę tkwić wzrokiem na przyrządach pokładowych i wiernie odtwarzać sterami żądania obserwatora. Żaden unik maszyną czy obrotami silnika przed groźnie sunącymi pociskami nie może mieć miejsca. Kątami oczu widzę pękające pociski artyleryjskie osaczające nas coraz ciaśniej, świetlne - smugowe pociski z broni maszynowej, nieubłaganie mkną ku nam z sykiem jak żądła jadowitych żmij..." - wspominał Rudkowski. Każda bliska eksplozja pod skrzydłami wytrącała maszynę z równowagi, więc jakim mistrzostwem musieli się szczycić piloci, by utrzymać samolot w szyku. Sygnał "bomby poszły" pozwalał pilotowi z ulgą rzucić maszynę w głęboki wiraż, aby odskoczyć od nieprzyjaciela i podejść do ponownego ataku. Po pierwszym pozostały w samolocie pod kadłubem jeszcze cztery 100-kilogramowe bomby. Do drugiego ataku podchodził Rudkowski jak uprzednio, długi czas ukrywał swój klucz w chmurach, aby być niewidocznym dla nieprzyjaciela. Po wyjściu z chmur zobaczył duży oddział żołnierzy "krzątających się nerwowo" przy pojazdach. "Puściłem ze swego kaemu dwie serie i trzecią z małą poprawką w ich zgrupowanie, poderwałem maszynę do wysokości 1300 m i wskoczyłem na kurs bojowy, tj. nad szosę z kolumną pancerną wroga" - wspominał. Nad Jabłonką zaczął się ostrzał artyleryjski. Wydawało się lecącym, że cała ziemia na nich z furią skierowała atak. Kilometr przed celem Niemcy położyli ogień zaporowy. Ten moment Rudkowski po latach przeżywał ponownie: "Chryste Panie - pomyślałem głośno. Nie sposób przecież przedrzeć się przez taki gąszcz śmiercionośnych pocisków. A tu dla załogi bombowej odwrotu nie ma, gdyż tam, pod nami jest właśnie cel dla naszych bomb i trzeba iść w to piekło z poczuciem bezsilności". Na rozkaz por. Prędeckiego z całą mocą silnika nadlatywał na cel, pociski wroga osaczały maszynę, strzelec Widuch bez przerwy ostrzeliwał ziemię, napełniając kabinę zapachem prochu. W tym piekle zapaliły się czerwone światełka obserwatora informujące, że bomby w celu. Rudkowski z ulgą poderwał maszynę w głęboki lewy wiraż i w tym momencie zostali trafieni pociskiem. Wybuch nastąpił za jego plecami, maszyna stanęła dęba, stery nie reagowały i z pionowego położenia zwaliła się w korkociąg. Rudkowski opisał tę chwilę po latach: "Omiotłem wzrokiem cały nasz samolot i z przerażeniem stwierdziłem brak prawego skrzydła. Serce zamarło mi przez moment i błyskawiczna decyzja: ratowanie się spadochronem. We wściekłym wirze korkociągu odwróciłem głowę do obserwatora i strzelca z rozpaczliwym alarmem. Jezus Maria, koniec! Skakać! Strzelec pokładowy wisiał w tym momencie bezwładnie na pasach, obserwator zaś leżał w swej gondoli na brzuchu, a obok niego olbrzymia wyrwa w kadłubie samolotu...". Śmierć wtargnęła do kabiny pilota, czuł jej oddech i kościste łapy zaciskające się na krtani - opisywał obrazowo. Decyzję podjął błyskawicznie, odpiął pasy, odryglował górną kabinę i silnym uderzeniem odrzucił ją na zewnątrz, w tym momencie dym i ogień wdarły się do kabiny. Wychylił się, pęd powietrza wydarł go z wirującej maszyny, namacał uchwyt spadochronu, szarpnął z całej mocy i otworzył... Nie dane mu było spokojnie opadać na ziemię, Niemcy strzelali jak do kaczki. Kilka metrów nad ziemią uszkodzili czaszę, z całej siły uderzył w ziemię łamiąc rękę, nogę, w której dodatkowo tkwił odłamek artyleryjski... "Zewsząd biegła do mnie cała zgraja żołdactwa niemieckiego z krzykiem i bronią gotową do strzału. Dopadli mnie rannego, unieruchomionego na ziemi, filmując cały swój ťsukcesŤ. Zabrali mi pistolet ťVisŤ, brutalnie zdarli ze mnie uprząż spadochronu, a że nie mogłem stać na nogach tylko upadałem, dwaj żołnierze przewlekli mnie przez rzekę do samochodu, potem pod silnym konwojem do Jabłonki..." - wspominał. W nocy przewieziono go na stadion w Rużomberku i rzucono na trawę jak worek kartofli, dopiero po dwóch dniach w silnej gorączce został przewieziony do szpitala. Był potem leczony w Wiedniu i odsiedział kolejne stalagi w Niemczech. W Orawce obok kościoła spoczęli na zawsze jego koledzy Tadeusz Prędecki i Rudolf Widuch, którzy zginęli w trzecim dniu wojny. Tekst i fot. RYSZARD M. REMISZEWSKI "Dziennik Polski" 2007-08-31
Autor: wa